Połącz się z nami

Kościół

Marek Kamiński nie zwariował. Ta wyprawa była wyjściem ze strefy rozumu

Opublikowano

dnia

O swojej wyprawie do Santiago de Compostela, o spotkaniu z Bogiem, o opiece Maryi i o tym, dlaczego chyba zacznie nosić szkaplerz – opowiada Marek Kamiński.

To nie jest kolejny „zwykły” wywiad. Zazwyczaj wszystko zamyka się w jednej rozmowie. Spotykam się z kimś albo dzwonię do kogoś, nagrywamy rozmowę, potem spisywanie, autoryzacja i koniec. Materiał jest gotowy do publikacji.

Wywiad z Markiem Kamińskim powstawał dużo dłużej niż to sobie wstępnie zakładaliśmy. Głównie dlatego, że Marek do czwartku wciąż był drodze (po Santiago ruszył jeszcze w kilka innych miejsc m.in. do Finisterre, które przez wielu uznawane jest za prawdziwy koniec pielgrzymki). W ciągu ostatnich dni rozmawialiśmy wielokrotnie, ale z racji tego, że droga niesie za sobą wiele nieoczekiwanych zdarzeń, co chwila nam coś przeszkadzało i musieliśmy przerywać rozmowę. W czwartek w końcu udało nam się spokojnie pogadać i nagrać materiał do końca. Chyba jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z tak skromnym i kulturalnym „znanym” człowiekiem. Za każdym razem, kiedy musieliśmy przerwać nagranie albo umawialiśmy się na dalszą część na jakąś godzinę, ale okazywało się, że znowu wydarzyło się coś zaskakującego, Marek do mnie dzwonił i bardzo przepraszał.

Trochę się musieliśmy nagimnastykować, ale było warto. Zresztą, przeczytajcie i przekonajcie się sami.

Piotr Żyłka: Obudziłeś się po ponad 100 dniach wyprawy. Przed Tobą był już tylko króciutki, ostatni odcinek. Jaka była Twoja pierwsza myśl po otworzeniu oczu?

Marek Kamiński: Trzeba się spakować i przygotować do drogi (śmiech). A tak na poważnie, to już wczoraj wieczorem specjalnie dałem sobie czas, żeby przygotować się duchowo na ten finał. Spotkałem polskiego księdza. W zasadzie już po północy się wyspowiadałem. To była bardzo dobra spowiedź. No więc dziś – po przebudzeniu się – pierwsze słowa, jakie mi przyszły to głowy, to fragment z Listu do Tymoteusza: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”.

Czy miałeś jakieś założenia, gdy planowałeś wyprawę?

Czytałem wiele książek o Santiago, miałem jakiś obraz tej drogi. Ale gdzieś w głębi duszy nie robiłem żadnych poważnych założeń – że musi się coś wydarzyć, że muszę to lub tamto zrobić. Byłem otwarty na to, co przyniesie mi droga.

Na początku myślałem, że może będę trochę medytować i czytać Pismo Święte. Przeszedłem przez ćwiczenia jezuickie, czyli przez Fundament. Wyobrażałem sobie, że będę kontemplować Pismo metodą św. Ignacego Loyoli.

Czułem też jednak, że jeszcze ważniejsze będą dla mnie spotkania z ludźmi. Dlatego nauczyłem się języka francuskiego. Specjalnie pod podróż. Odświeżyłem sobie też inne języki, które już znałem – hiszpański i niemiecki. Znam też bardzo dobrze włoski. Dzięki temu na trasie mogłem sobie właściwie z każdym pogadać w jego języku. Może oprócz Koreańczyków, z którymi jednak spokojnie można było się porozumieć po angielsku (śmiech).

Wszystkie założenia udało Ci się zrealizować?

Ta podróż nie służyła temu, by realizować założenia. Nie taki był cel. To sama podróż była założeniem i celem równocześnie. Owszem, języki były pomocne. Ale przecież mogło być zupełnie inaczej. Mogło z tego nic nie wyjść – rozmowy z ludźmi mogły być bezsensowne i nudne. Najważniejsze było to, że cała podróż była drogą, która w pewnym sensie mnie przywołała.

Co to znaczy, że cię „przywołała”? To brzmi trochę dziwacznie (śmiech).

To znaczy, że miałem taki wewnętrzny głos, że trzeba tam po prostu pójść. Wołanie ducha rzeczywiście jest jakąś tajemnicą, ale wiara i Bóg też nią są. Tak naprawdę sam do końca nie wiem, czemu wyruszyłem – nie umiem tego wytłumaczyć.

Ta droga na pewno jednak była we mnie, chciałem ją przejść i dlatego mówię, że ona mnie przywołała. Zresztą, gdy pytałem napotkanych ludzi, dlaczego idą, najczęściej słyszałem odpowiedź, że nie potrafią tego prosto wyjaśnić, ale że to właśnie droga ich przywołała. To wołanie, ten „głos” jest chyba najważniejszy. Założenia – o których mówiłem – są ostatecznie bardzo powierzchowne.

Człowiek buduje sobie jakieś wyobrażenia o tych założeniach – że może być tak albo inaczej. Tak naprawdę, jeśli na drodze któreś z nich okaże się sensowne, to rzeczywiście można je realizować. Ale nie jest tak, że coś koniecznie musisz zrobić – musisz medytować, musisz kontemplować, musi coś wynikać z rozmów z ludźmi.

Jak to wszystko wyszło w praktyce?

Najważniejsze okazało się założenie o nauce języków i to że warto rozmawiać z ludźmi. To zadziałało i bardzo dużo mi dało. Każdy może mieć jednak zupełnie inaczej. Ja dzięki temu wiele się nauczyłem, otworzyło to moje horyzonty. „Ja to drugie ty, ty to drugie ja” – przeglądamy się w oczach innych ludzi. Tak to doświadczyłem. To coś więcej niż książki, które się czyta, więcej niż programy i filmy, które się ogląda.

To było poruszające doświadczenie. Bardzo szczerych rozmów, które właśnie tutaj są możliwe. W „normalnych”, codziennych warunkach tak się raczej nie da. Tutaj ludzie się otwierają, odpowiadają szczerze na różne pytania. Nawet po pięciu minutach wspólnego maszerowania. Normalnie, gdy zapytasz człowieka w warszawskiej kawiarni: „Co tutaj robisz?”, to najprawdopodobniej usłyszysz odpowiedź: „A co cię to obchodzi?” (śmiech).

A co z medytacją?

Kontemplacja Pisma Świętego metodą św. Ignacego się nie sprawdziła. To było zbyt ciężkie na takie warunki. W drodze realizuje się tylko taką część planu, która ma sens w tych konkretnych warunkach. Medytacja ma sens, gdy jest robiona w skupieniu, odosobnieniu – tak jak to jest u jezuitów. Droga – która sama w sobie jest ciężka – w połączeniu z kontemplacją byłaby jak równoczesne pływanie kraulem i gra w koszykówkę. To są dwie różne dyscypliny i nie należy tego mieszać. Tak samo trudno byłoby maszerować i równocześnie być na jezuickim Fundamencie. Tak się po prostu nie da (śmiech).

Myślałem też o różnych ćwiczeniach fizycznych i rozluźniających. To też nie wyszło. Sama droga otwierała mnie i uczyła. To ona przynosiła rzeczy, na które mogłem się otworzyć lub nie.

Gdybym chciał na siłę realizować swój plan, to bym mógł to zrobić, ale nie wiem, czy wtedy ta droga miałaby sens. Pewnie bym się z czymś ważnym rozminął. Założenia można realizować sobie w domu. W drodze starałem się słuchać drogi.

Wspomniałeś, że ta wyprawa była wyjściem ze strefy rozumu. Gdy powiedziałem jednemu ze swoich znajomych, że wychodzisz ze strefy rozumu, to stwierdził: „Kurde, Kamiński chyba zwariował!” (śmiech).

Jest rozum i jest wiara. Wiara nie pokrywa się z rozumem, bo przecież nie można do końca udowodnić istnienia Boga. Trzeba w Niego uwierzyć. A żeby uwierzyć, to trzeba opuścić strefę rozumu. Rozum może nas tylko doprowadzić do jakiejś granicy. Później jest ściana, której bez wiary nie przeskoczymy.

O tym często rozmawialiśmy z różnymi ludźmi na Camino – że rozum przeszkadza często naszej duszy w drodze do Boga. Oczywiście, nie musi tak być, ale tak bywa. Rozum jest często zbyt mocno uwiązany przez takie wartości jak dobra materialne i sukces za wszelką cenę. Takie rzeczy mogą wykluczać wiarę, zagłuszać ją. Nie ma czasu na jakąś tam duchowość, bo trzeba gonić za pieniędzmi, za sukcesem.

Z punktu widzenia rozumu bezsensowne jest również robić takie wyprawy, iść 4000 kilometrów. Można przecież polecieć samolotem. Rozum mówi: po co się męczyć? Po co tracić cenny czas? Po co się narażać? Camino nie zawsze jest bezpiecznie, szczególnie poza szlakiem hiszpańskim, w Europie Środkowej. Tam nie ma oznaczonego szlaku. W tym sensie opuściłem strefę rozumu. Ale nie trzeba od tego od razu wariować. Wręcz przeciwnie, można odkryć niesamowite rzeczy.

Wiele osób zastanawia się, czy warto wyruszyć w taką drogę. Taką, która ma bardziej cel duchowy niż turystyczny. Masz dla nich jakąś radę?

Moje zachęcanie i rady nie mają sensu. Każdy musi się tak naprawdę sam nad tym zastanowić. Ja mogę tylko opowiedzieć o swoim doświadczeniu i w ten sposób kogoś zainspirować.

Żeby zdecydować się na taką wyprawę, trzeba odpowiedzieć na głos, który wcześniej musi się w nas odezwać. Nie jest też tak, że jak się pójdzie, to wszystko się zaraz zrozumie i człowiek będzie od razu szczęśliwy albo uwierzy. Na tę drogę trzeba być wewnętrznie przygotowanym. Ja zanim wyruszyłem, myślałem o niej przez wiele lat. To nie jest typowa pielgrzymka, którą można „zaliczyć”.

Co najbardziej zapadnie Ci w pamięć?

Miałem wiele różnych, dobrych spotkań, bardzo ważnych. Które było najważniejsze? To wszystko chyba zależy od kontekstu. Ciężko powiedzieć. Ze spotkaniami ważnymi dla ducha jest tak, że trudno je opisać, trudno się nimi publicznie dzielić. To co dla mnie było najważniejsze, dla kogoś może być niezrozumiałe. Ale mogę powiedzieć, że dla mnie to był Bóg i spotkanie z Nim.

Droga, którą przeszedłem jest dla mnie piękną metaforą życia. Pierwszy odcinek – początek – to góry, Pireneje. W tej części musimy poznać świat, zmierzyć się z nim, zdobywać go i poznawać. To jest jak pierwsze 20-25 lat życia.

Potem jest Meseta, taki długi, nużący odcinek, gdzie cały czas jest prosto, płasko, gorąco, jednostajnie. Prawie wszystko się powtarza, z każdej strony jest tak samo. To jest obraz życia między 25 a 60 rokiem życia, kiedy mamy długoterminowe zobowiązania – rodzinę, pracę, kredyty, które trzeba spłacić. Życie jest wtedy takie jednostajne i często wyczerpujące. Są też różne momenty radości, jak na przykład te katedry w Burgos czy w Leon.

A na koniec jest Galicja – obraz życia do 80-85 roku. Zaczynają się góry, znowu trzeba się wspinać, choć ciało odmawia nam już posłuszeństwa. Musimy mierzyć się z nowymi wyzwaniami. Nie sprawiały nam one wcześniej żadnego kłopotu, a teraz nagle się okazuje, że trzeba walczyć. Ale doświadczenia poprzednich odcinków – dzieciństwa, młodości i dojrzałości – pomagają nam się mierzyć z tymi problemami.

No i w końcu dochodzimy do Santiago, które jest w jakimś sensie spotkaniem z Bogiem, miejscem gdzie wielu zaczyna Go poszukiwać. Jest też ten ostatni odcinek – do Finisterre – koniec ziemskiego życia. Dla jednych koniec definitywny. A dla innych, którzy wierzą, jest to początek nowej drogi, czegoś co się dopiero zaczyna, czegoś co sprawi, że codzienne życie stanie się Camino.

Słuchając jednej z Twoich relacji z podróży, zaskoczyło mnie, że wspomniałeś o wątku maryjnym.

Wspomniałem o tym, bo wcześniej nie do końca rozumiałem kult maryjny w Polsce. Na drodze jednak zdarzyły się różne małe cuda. One w jakiś sposób mnie dotknęły i pokazały, że się myliłem. Ta droga pomogła mi zrozumieć, jak Ona jest ważna dla nas chrześcijan.

Dziś kończysz swoją wędrówkę. Gdzie teraz jesteś?

W okolicach Muxii. Zostało mi jakieś 15-18 kilometrów. Wracam z Finisterre. W Muxii jest sanktuarium Matki Boskiej. To tutaj Maryja objawiła się św. Jakubowi i przepowiedziała mu jego los. To trudno wytłumaczyć, ale czułem Jej opiekę przez całą drogę. Była rzeczywiście obecna. Na różny sposób.

Tak się składa, że dziś – w ostatni dzień mojego wędrowania – jest święto Matki Bożej Szkaplerznej. No więc nie mam wyjścia. Chyba zacznę nosić szkaplerz (śmiech).

[youtube id=”OTNCSf0RNUw” width=”620″ height=”360″]

Święty Jakubie Apostole,

W pierwszym rzędzie chciałbym powierzyć Tobie trud i intencje wszystkich pielgrzymów obecnych w tej katedrze, a także intencje, które zostały mi powierzone i te powierzone innym pielgrzymom.

Po przemierzeniu 4000 km przez Europę i jej duchową pustynię proszę Cię o wolność duszy i ciała od pokus materialnego świata i wolność od wszelkich uzależnień dal tych, którzy tego potrzebują.

Synu Zebedeusza proszę o to, aby nasz wewnętrzny kompas pozwolił znajdować właściwy kierunek w zamęcie czasów, w których przyszło nam żyć i o to abyś pozwolił przejść najtrudniejszą i najdłuższą drogę w życiu, drogę do własnego serca.

Na koniec proszę Cię, Apostole Jezusa, aby się spełniło przesłanie wyryte na bramie tej katedry, aby koniec naszego Camino stał się początkiem nowej drogi życia. Obdarz nas miłością i nadzieją, udziel zdrowia wszystkim pielgrzymom i ich rodzinom.

Amen

(Są to słowa intencji do świętego Jakuba, jaką Marek Kamiński wygłosił w katedrze w Santiago de Compostela)

Piotr Żyłka
redakcja@radiodeon.com

Źródło: Deon.pl, Wydawnictwo WAM
fot. Jakub Nowicki, Dariusz Kobucki

Kościół

Pary zmagające się z niepłodnością powinny poznać świętych: Annę i Joachima

Opublikowano

dnia

Autor:

Wiele par dzisiaj zmaga się z bezdzietnością i niepłodnością. Jednym z pierwszych małżeństw, które doświadczyło tego problemu, są święci Anna i Joachim, znani jako dziadkowie Jezusa i rodzice Maryi. Ich święto przypada dzisiaj, 26 lipca. Możemy się zastanowić co nam mówią te postaci, proponuje Jezuita, Ojciec Paweł Kosiński.

Jak głosi historia, święci Anna i Joachim zmagali się z bezdzietnością przez dziesięciolecia, w czasach, gdy istniało niewiele środków na leczenie niepłodności, a brak dzieci był uważany za coś wstydliwego. Ich historia może zainspirować do refleksji współczesne pary, a ich wstawiennictwo może być źródłem pocieszenia i pomocy.

Uważa się, że Anna i Joachim zmagali się z niepłodnością przez dwie dekady przed poczęciem Maryi.

Chociaż ich historia nie została opowiedziana w Nowym Testamencie, dokumenty spoza kanonu biblijnego, takie jak „Protoewangelia Jakuba” zawierają pewne szczegóły na temat ich życia. Choć pisma te nie są uznawane za autorytatywne, pomogły ukształtować niektóre z opowieści i legendy przekazywane przez wieki o Joachimie, Annie i ich córce, Marii.

Joachim i Anna spędzali czas w samotności na modlitwie. „Protoewangelia Jakuba” szczegółowo opisuje modlitwy pary o dziecko. Jest w niej mowa o tym, że Joachim wyszedł na pustynię, aby się modlić i pościć, podczas gdy Anna pozostała w domu.

Joachim „nie przyszedł do swojej żony, lecz udał się na pustynię” – głosi ta historia. Tam pościł i modlił się przez 40 dni i nocy. Podczas jego nieobecności Anna opłakiwała ich bezdzietność i lamentowała nad nieobecnością Joachima, jakby był martwy. Następnie zwróciła się ku modlitwie.

Chociaż początkowo para postrzegała swoją niepłodność jako wielki smutek i wstyd, Bóg ostatecznie działał w ich cierpieniu i poprzez nie. Joachim powrócił z pustyni; Anna przebrała się z żałobnych ubrań w szaty ślubne. Ich historia została przemieniona dzięki łasce Boga.

Wiara i wytrwałość pary ostatecznie zaowocowały radością poczęcia i wychowania niepokalanej i bezgrzesznej kobiety, Maryi, która miała urodzić Zbawiciela świata.

Święta Anna jest obecnie znana jako patronka matek i osób zmagających się z niepłodnością, a ona i jej mąż są patronami dziadków i małżeństw.

 

Źródło: cna
Foto: catholic.org
Czytaj dalej

Kościół

Rodziny z dziećmi uczestniczyły w Kongresie Eucharystycznym w Indianapolis

Opublikowano

dnia

Autor:

X Narodowy Kongres Eucharystyczny zakończył się w niedzielę w Indianapolis wezwaniem uczestników do dzielenia się z innymi miłością i radością wiary katolickiej, której właśnie doświadczyli. Dla wielu rodziców, którzy przyprowadzili tu małe dzieci było to inspirujące wydarzenie. O jego znaczeniu dla rodzin mówi Ojciec Paweł Kosiński SJ.

Rodzina McKenzieBrendan i Laura oraz ich ośmioro dzieci – wybrała się na kongres z Evansville w stanie Indiana, leżącym kilka godzin na południe od Indianapolis, na granicy z Kentucky.

Brendan powiedział, że w przypadku swoich starszych dzieci ma nadzieję, że zobaczenie dużej liczby księży i ​​osób zakonnych obecnych na kongresie będzie czymś w rodzaju „normalizującego” doświadczenia, które pomoże pokazać jego dzieciom tego rodzaju powołania jako życiową drogę.

W przypadku młodszych dzieci Brendan docenił wysiłki organizatorów, aby nawiązać kontakt z maluchami i sprawić, że było to zabawne i niezapomniane przeżycie. Twierdzi, że muzycy i animatorzy „wykonali świetną robotę, nawiązując kontakt z dziećmi, podrywając je do tańczenia i śpiewania.”

Kongres obfitował w liczne możliwości adoracji eucharystycznej i uczestnictwa w Mszy św., a także w warsztaty, konferencje i zajęcia edukacyjne.

W sobotę wiele rodzin uczestniczyło w sesji poświęconej rodzinie, prowadzonej przez Damona i Melanie Owens, katolickich mówców z Filadelfii i rodziców ośmiorga dzieci. Owensowie powiedzieli, że na początku ich małżeństwa trudno było znaleźć inne rodziny podzielające ich wartości.

Damon i Melanie opowiadali o znaczeniu katolickich par z dziećmi poszukujących innych rodzin o podobnych poglądach, z którymi mogliby się zaprzyjaźnić.

Paolo i Jessica Laorden z Mishawaka w stanie Indiana, niedaleko South Bend, wzięli udział w tym przemówieniu wraz z pięciorgiem dzieci. Dynamika ich rodziny różni się od sytuacji wiekszości ich rówieśników – Jessica jest lekarzem rodzinnym, a Paolo jest tatą niepracującym, zajmującym się ich pięciorgiem dzieci w domu.

Wysłuchana konferencja, a także doświadczenie spotkania z wieloma innymi rodzinami na Kongresie uświadomiły im, że nie ma idealnej rodziny katolickiej. Natomiast ważnym zadaniem jest dzielić się tym, co mają, wspierać się nawzajem i znajdować wsparcie, polegać na innych ludziach, zamiast się podporządkowywać.

Traktując kongres jako „rodzinne wakacje”, Paolo stwierdził, że najważniejszym wydarzeniem była możliwość zabrania dzieci, aby każdego dnia mówiły Jezusowi w kaplicy adoracji „dzień dobry” i „dobranoc”.

 

Źródło: cna
Foto: YouTube
Czytaj dalej

Polonia Amerykańska

Aktor Michał Koterski pójdzie z nami w Pieszej Polonijnej Pielgrzymce do Merrillville

Opublikowano

dnia

Autor:

Gościem specjalnym tegorocznej XXXVII Pieszej Polonijnej Pielgrzymki Maryjnej do Merrillville będzie Michał Koterski – polski aktor, satyryk i prezenter telewizyjny. Zapisy na pielgrzymkę trwają do 9 sierpnia.

Michał Koterski podzieli się z uczestnikami pielgrzymi niezwykłym, choć bolesnym świadectwem swojego życia, opowie o swoim nawróceniu i dzisiejszej relacji z Panem Bogiem. Będzie obecny podczas całej trasy pielgrzymki i usłyszeć będzie Go można zarówno w sobotę jak i niedzielę.

Michał Koterski zadebiutował na wielkim ekranie rolą Sylwusia, syna Adama Miauczyńskiego w filmie Marka Koterskiego Ajlawju (1999). W następnych latach zagrał tę postać jeszcze w dwóch filmach reżyserowanych przez swojego ojca: Dzień świra (2002) i Wszyscy jesteśmy Chrystusami (2006).

Wiosną 2023 r. premierę miała jego książka biograficzna pt. „Michał Koterski. To już moje ostatnie życie”, w której opisał m.in. walkę z uzależnieniem i nawrócenie do Boga.

Ks. bp Radosław Orchowicz, biskup pomocniczy archidiecezji gnieźnieńskiej będzie także gościem z Polski. Bp Orchowicz będzie przewodniczył Mszy św. na rozpoczęcie i zakończenie pielgrzymki, przejdzie także jej trasę.

XXXVII Piesza Polonijna Pielgrzymka Maryjna do Merrillville odbędzie się w dniach 10-11 sierpnia. Zapisy online dostępne są tutajW razie jakichkolwiek pytań można dzwonić do Pana Leszka Olechno, który jest odpowiedzialny za zapisy, pod numer tel.: (847) 293-3466.

W dniach od 28 lipca do 9 sierpnia będą także możliwe zapisy stacjonarne w dni powszednie w następujących miejscach:

  • Księgarnia “Źródło” 5517 W. Belmont Ave. Chicago, IL
  • Doma 5517 10144 S Roberts Road, Palos Hills
  • Polamer 901 E Rand Rd, Mt Prospect
  • Polamer 4747 N Harlem Ave, Harwood Heights
  • Kościół Św. Alberta 8000 S Linder Ave. Burbank

Ks. bp Radosław Orchowicz

W niedziele 28 lipca i 4 sierpnia zapisywać można się także w kościołach:

  • Kościół św. Konstancji, 5843 W. Strong St. Chicago,
  • Jezuicki Ośrodek Milenijny, 5835 W. Irving Park Rd. Chicago,
  • Kościół św. Alberta, 8000 S Linder Ave Burbank,
  • Kościół św. John Brebeuf, 8301 N Harlem Ave. Niles,
  • Misja Miłosierdzia Bożego, 21W410 Sunset Ave. Lombard,
  • Parafia św. Tomasza w Palatine, 1201 East Anderson Drive, Palatine,
  • Ojcowie Salwatorianie, 5755 Pennsylvania St. Merrillville (również w tygodniu do 9 sierpnia)

Więcej informacji oraz regulamin uczestnictwa dostępne są na stronie internetowej.

 

Źródło: Piesza Polonijna Pielgrzymka Maryjna, wikipedia
Foto: Piesza Polonijna Pielgrzymka Maryjna
Czytaj dalej
Reklama
Reklama

Facebook Florida

Facebook Chicago

Reklama

Kalendarz

lipiec 2015
P W Ś C P S N
 12345
6789101112
13141516171819
20212223242526
2728293031  

Popularne w tym miesiącu