Połącz się z nami

Polonia Amerykańska

Maraton to za mało: Polka z NYC chce zdobyć Antarktydę biegiem

Opublikowano

dnia

W niedzielę 27 kwietnia Urszula Musik, Polka mieszkająca w Nowym Jorku, przebiegła w Londynie swój 31 maraton. Zaledwie tydzień wcześniej biegła w Bostonie, a jeszcze tydzień przed tym – w Milwaukee.

Nie wystarcza jej już jednak przebiegnięcie maratonu i kilka miesięcy temu podjęła wyzwanie – jako pierwsza Polka planuje przebiec w ciągu roku siedem największych maratonów świata (World Marathon Majors). Rozpoczęła maratonem w Tokio w marcu tego roku. Za sobą ma także Boston i Londyn, a przed sobą bieg w Sydney, Berlinie, Chicago i Nowym Jorku. Ambitna biegaczka mierzy jednak wyżej.

– Dwa lata temu postawiłam sobie za cel, że jako szósta Polka przebiegnę lodowy maraton (Ice Marathon) na Antarktydzie – zdradza.

Przygotowania do Antarktydy trwają, a na razie Ula opowiada jak się biegło w Bostonie i Londynie. “Zarówno w Bostonie jak i Londynie było dość ciepło i to mocno utrudniało bieg” – opowiada Ula. –”W tym roku na londyńskiej trasie było dość ciasno, bo biegło nas ponad 56 tysięcy, ludzie mdleli na trasie, ale ja dałam radę, chociaż wolniej niż rok temu, i ukończyłam z czasem 3:46:35.

Z kolei w Bostonie, oprócz wysokich temperatur, wyższego poziomu trudności dodaje pagórkowaty teren. Ukończyłam maraton z czasem 3:42:43, więc jestem zadowolona. Podczas jednego i drugiego maratonu nie brakowało na ulicach dopingujących kibiców. W Bostonie wśród nich byli moi rodzice, którzy wspierają mnie jak tylko mogą.”

Kim jest ta niesamowita kobieta, która cały czas biegnie?

Ula, z wykształcenia kosmetolog i pielęgniarka, od najmłodszych lat była za pan brat ze sportem, ale kiedy w 2018 roku przebiegła po raz pierwszy nowojorski maraton, już się nie zatrzymała i zatrzymać nie zamierza. Swoją pasją, uporem i naturą wojowniczki jest inspiracją dla wielu.

Ma 42 lata, ale energia i młodzieńczy błysk w oku sprawiają, że wygląda na 30. Jej smukła, umięśniona sylwetka to efekt tysięcy przebiegniętych kilometrów. Twarz zwykle opalona, z delikatnymi zmarszczkami wokół oczu od uśmiechu i wiatru podczas biegów, zawsze wyraża zainteresowanie światem i drugim człowiekiem.

Jej znakiem rozpoznawczym jest kaskada kruczoczarnych włosów spływających miękko do pasa. Ale to tylko wtedy, kiedy Ula akurat nie biega, ani nie pracuje, bo wówczas zwykle nosi je upięte w kucyk lub warkocz, czasem z kolorowymi opaskami.

Iwona Hejmej: Skąd pochodzisz z Polski i skąd u Ciebie ta pasja biegania?

Urszula Musik: Urodziłam się 17 października 1982 roku w Krakowie, ale dorastałam w Trzebini, gdzie jest mój dom rodzinny, pod czujnym okiem rodziców i starszego brata Krzysztofa. Byłam ruchliwym i energicznym dzieckiem i kiedy miałam zaledwie 4 lata mama postanowiła rozejrzeć się za jakimiś zajęciami, podczas których mogłabym spożytkować nadmiar energii. Zapisała mnie do szkółki tańca towarzyskiego, która działała przy Domu Kultury w Trzebini.

Od pierwszych zajęć pokochałam taniec i moja przygoda z nim trwała 13 lat. W tym samym czasie zaczęłam też jeździć na nartach. Chciałabym przytoczyć naszą rodzinną anegdotę o tym, jak pierwsze kroki na stoku stawiałam z mamą, która sama na nartach nie jeździ. Zakończyło się to tak, że mama prawie połamała narty, a mnie niczego nie nauczyła. Za to bardzo skutecznie zrobił to mój brat. Zabrał mnie do Wisły, na Czantorię, zostawił płacząca na górze i powiedział, że jak mi przejdzie mazgajstwo, to sobie sama zjadę albo wsiądę na kolejkę linową.

Miałam zaledwie 6 lat, ale już byłam uparta i postanowiłam udowodnić bratu, że dam radę. Zajęło mi to kilka godzin, po drodze ludzie pomagali mi wygrzebywać się z krzaków, zaliczyłam kilka upadków i nieźle się poobijałam, ale zjechałam. Byłam bardzo z siebie dumna i kiedy Krzysiek powiedział, że wjeżdżamy jeszcze raz, zgodziłam się bez oporu. Drugi zjazd okazał się łatwiejszy. Na nartach jeżdżę do dzisiaj. Miłość do aktywności fizycznej wpajał we mnie tato, który biegał na 100 metrów i podnosił ciężary.

IH: A kiedy zaczęłaś biegać?

UM: Bieganie nie było mi obce, bo już w szkole podstawowej o profilu sportowym biegałam na krótkie dystanse, czyli na 100 i 400 metrów i byłam w tym najlepsza. Grałam też w siatkówkę. Nie stawiałam jednak na karierę sportową i po podstawówce wybrałam liceum ogólnokształcące w Trzebini z poszerzonym językiem angielskim.

Zaraz po maturze wyjechałam na 2-letnie stypendium do Danii, gdzie uczyłam się języka duńskiego. Było to możliwe, bo Trzebinia miała w tym kraju swoje partnerskie miasto i najlepsi uczniowie z powiatu wyjeżdżali na edukacyjne wyjazdy stypendialne.

Mieszkałam u duńskiej rodziny, która się mną wspaniale opiekowała. Dużo podróżowałam po tym pięknym kraju, chodziłam do szkoły językowej, odbyłam praktyki w urzędzie miasta i polskim konsulacie w Danii, ukończyłam kursy nauk politycznych i duńskiej ekonomii na kopenhaskim uniwersytecie. Po powrocie do Polski zatrudniono mnie w trzebińskim urzędzie miasta w dziale współpracy z zagranicą jako tłumacza polsko-duńskiego i w Wojewódzkiej Stary Pożarnej w Krakowie. Pomimo, że była to satysfakcjonująca posada, zrezygnowałam z niej, bo chciałam dalej się kształcić.

IH: Mogłoby się wydawać naturalnym, że wybierzesz lingwistykę lub AWF, tymczasem studiowałaś coś zupełnie innego. Dlaczego?

UM: Studiowałam kosmetologię i promocję zdrowia. Branża urody i medycyny estetycznej, tak jak i sport, też mnie interesowała od dziecka, bo moja mama prowadzi swój salon kosmetyczny w Trzebini. I chętnie podglądałam jak wykonuje zabiegi, jak dba o klientki, które z zadowoleniem i uśmiechem na ustach opuszczały salon. Dorastając coraz bardziej mnie to fascynowało, chciałam zgłębiać wiedzę o wpływie kosmetyków na skórę i o medycynie estetycznej. Szło to w w parze z tematami zdrowotnymi i stąd wybór kierunku studiów.

IH: Kariera w Polsce stała przed Tobą otworem. Skąd w takim razie pomysł na wyjazd do Stanów?

UM: Można powiedzieć, że był dziełem przypadku. Kupiłam jakąś kolorową gazetę i tam znalazłam ogłoszenie wraz z aplikacją na wyjazd do USA w charakterze au pair, czyli niani. Stwierdziłam, że się zgłoszę i nawet nie robiłam sobie nadziei, że mi się uda. Tymczasem znalazłam się w grupie szczęśliwców, którzy dostali się do programu.

Termin wyjazdu zbiegł się z zakończeniem studiów i rodzice odbierali w moim imieniu dyplom wraz z nagrodą za najlepsze wyniki w nauce. Wyjechałam w 2007 roku z założeniem, że zostanę tylko rok, tak jak przewidywał program, ale życie potoczyło się inaczej.

IH: Jak wyglądały Twoje początki w Stanach?

UM: Trafiłam do przemiłej rodziny w Westchester, gdzie opiekowałam się dwójką dzieci i równocześnie chodziłam do szkoły językowej. Jednak mój angielski był na dość wysokim poziomie i nudziłam się na zajęciach. Dlatego moi opiekunowie zasponsorowali mi kurs na Medical Office Assistant, co pozwoliło mi uzyskać wizę studencką. Jestem im za to bardzo wdzięczna.

W 2009 roku, kiedy oni przeprowadzili się do Bostonu, ja już byłam tak zachwycona Nowym Jorkiem, że postanowiłam w tu budować swoje życie. Znalazłam pracę w salonie kosmetycznym, gdzie mogłam wykorzystać wiedzę i praktykę ze studiów, a równocześnie nabywałam kolejnych umiejętności. Myślałam też o dalszej edukacji. Podjęłam studia w Westchester Community College, a następnie na University of Bridgeport, który ukończyłam z licencjatem z pielęgniarstwa (bachelor’s of science in nursing degree) z ukierunkowaniem na psychologię i psychiatrię.

IH: Jak w tym nawale nauki i pracy znajdowałaś czas na sport i kiedy postanowiłaś przebiec maraton nowojorski?

UM: Sport daje mi siłę do nauki, pracy i innych codziennych obowiązków, bo ruch zawsze sprawiał, że moja głowa lepiej pracowała. Dlatego codziennie muszę albo pójść na siłownię, na basen czy pobiegać. Myśl o tym, że chciałabym przebiec maraton nowojorski pojawiła się w 2017 roku, kiedy kibicowałam koledze. Stwierdziłam, że chcę sprawdzić czy podołam takiemu wyzwaniu. Wskazówki do treningów ściągnęłam z internetu. Nie miałam za bardzo pojęcia na temat biegania na długie dystanse, na temat dobrych butów, odpowiedniego ubioru, odżywiania się. Niestety w szkole nas tego nie uczono.

Pierwszym moim dłuższym biegiem był bieg 5K (5 kilometrów), a potem pół maraton, który przebiegłam w pierwszych lepszych trampkach, jakie miałam pod ręką. Na szczęście obyło się bez problemów ze stopami, a wręcz biegło mi się bardzo dobrze. To mnie upewniło, że poradzę sobie z maratonem. Wtedy też trafiłam na polonijny klub biegaczy Polska Running Team. Poznałam Artura Tyszuka, który był wówczas jego prezesem, a obecnie jest moim trenerem. Biegacze z klubu udzielili mi wielu cennych wskazówek jak najlepiej przygotowywać się do maratonu.

IH: Jak wspominasz ten dziewiczy maraton?

UM: Moim pierwszym maratonem był nowojorski w 2018 roku i niewątpliwie było to ogromne przeżycie. Kibicowali mi moi rodzice, którzy specjalnie z tej okazji przylecieli z Polski. Pamiętam niemalże całą trasę, ale najbardziej zapamiętałam spotkanie z tatą na 10 mili. Ze łzami w oczach powiedział mi “córeczko, baw się dobrze!”. To był wzruszający moment. Do dnia dzisiejszego to zdanie jest moim maratonowym motto.

Tato też udzielał mi ostatnich, ważnych porad, jak chociażby o węglowodanach, których zawsze jadłam mało, bo nie lubię. A przed takim wysiłkiem fizycznym wręcz powinno opychać się chlebem czy makaronem. Zapytałam go co mam zrobić, a on powiedział: “Jeżeli tego nie robiłaś w trakcie treningów, to lepiej teraz nie zaczynaj, bo nie wiadomo jak zachowa się twój organizm”. Posłuchałam go i bardzo dobrze mi się biegło.

Na mecie pani wręczająca medal, zapytała czy jak faktycznie biegłam, bo nawet spocona nie byłam. Uzyskałam też dość dobry czas – 4:07 i od razu postanowiłam, że kolejny maraton muszę przebiec w czasie poniżej 4 godzin. Tak się stało cztery miesiące później w Krakowie. Każdy maraton biegnę z jakąś intencją, zwykle za kogoś. Biegnę za tych co nie mogą nie tylko biegać, ale zmagają się z życiowymi problemami.

IH: Dlaczego Ice Marathon jest taki ważny dla Ciebie?

UM: Bo w normalnych warunkach przebiegłam już 30 maratonów. I wiem, że ten będzie inny – tu naprawdę będę się mogła zmierzyć sama ze sobą. To test ludzkiej wytrzymałości w ekstremalnych warunkach. Antarktyda to najbardziej nieprzewidywalny i surowy kontynent na Ziemi. Bieg w temperaturze sięgającej -30°C, wśród lodowych wiatrów, to coś, co wymaga nie tylko przygotowania fizycznego, ale też ogromnej determinacji.

Chcę udowodnić sobie i innym, że nawet najtrudniejsze cele są osiągalne, jeśli się w nie wierzy.

Ze względu na surowy klimat na Antarktydzie nic nie jest pewne. Nawet data biegu. Najpierw lecimy do Chile i tam będziemy czekać na pogodę sprzyjającą biegaczom. Kiedy już dostaniemy zielone światło, to specjalny samolot czarterowy przewiezie nas na Antarktydę, gdzie spędzimy noc w namiotach i następnego dnia pobiegniemy, o ile nie nadejdzie nieoczekiwana załamanie pogody, co jest bardzo możliwe.

Aby poczuć chociaż namiastkę tego, co mnie czeka na Antarktydzie przebiegłam zeszłej zimy maraton w Tromso w Norwegii. Chciałam sprawdzić jak się zachowa mój organizm, zorientować się jaka odzież będzie mi potrzebna. Biegłam w czasie nocy polarnej, więc było nie tylko zimno, ale jeszcze ciemno. Na 30 kilometrze zaskoczyła mnie burza śnieżna. Żeby mi woda nie zamarzła w butelce, to sobie do niej dolałam wódki. To też pomagało trzymać ciepło. Dobiegłam do mety i wierzę, że Ice Marathon też przebiegnę. Bieg na Antarktydzie chciałabym dedykować młodzieży, która boryka się ze słabą odpornością psychiczną.

Radio Rampa
Rozmawiała Iwona Hejmej
Foto: Archiwum Uli Musik

NEWS Florida

Para z Miami ustanawia trzy rekordy Guinnessa, świętując niezwykły staż małżeński

Opublikowano

dnia

Autor:

Eleanor i Lyle Gittens z Miami zostali na początku listopada oficjalnie wpisani do Księgi Rekordów Guinnessa. Para zdobyła trzy tytuły za jednym zamachem, a wszystkie są związane z długością ich małżeństwa oraz wiekiem. Są to: najdłuższe małżeństwo żyjącej pary (różnej płci), najstarsza żyjąca para małżeńska (łączny wiek), najstarsza para małżeńska w historii (łączny wiek).

Lyle (108) i Eleanor (107) poznali się po raz pierwszy w 1941 roku, będąc studentami Clark Atlanta University. Pobrali się 4 czerwca 1942 r. w Bradenton na Florydzie, rodzinnym mieście Eleanor. Jak wspominają, różnili się niemal wszystkim, ale mimo to przez ponad osiem dekad byli razem.

Lyle żartował, że gdy się poznali, żył stylem „jazzowej Północy” i używał wyłącznie slangu. „Byłem tak hip, że nie mówiłem po angielsku. Tylko slangiem. Musiała mnie uczyć na nowo mówić normalnie” – wspominał z uśmiechem.

4 listopada, w dniu potwierdzenia Rekordu Guinnessa mieli łącznie 216 lat 132 dni.

Inspiracja dla kolejnych pokoleń

Dla ich dzieci długoletnia relacja rodziców od zawsze była przykładem determinacji i konsekwencji. Ich córka Angela Gittens podkreśla, że małżeństwo było dla nich zobowiązaniem, którego zamierzali dotrzymać. „Myślę, że po prostu uznali, że skoro się pobrali, to będą małżeństwem. Nie sądzę, żeby spodziewali się, że będą żyć tak długo, ale nigdy nie zakładali, że mogliby się rozstać.”

Przez większość wspólnego życia mieszkali w Nowym Jorku, z którego pochodzi Lyle. Niedawno jednak przenieśli się do Miami, do apartamentowca, w którym córka Angela mieszka zaledwie kilka drzwi dalej. „Chcieliśmy, by byli bliżej i mieli lepszą opiekę. Więc trochę ich podstępnie tu ściągnęliśmy” – opowiada córka.

Ślub Lyle’a i Eleanor 4 czerwca 1942 r. w Bradenton na Florydzie

Rodzinne dziedzictwo budowane przez dekady

Z ich małżeństwa wyrosła duża rodzina: troje dzieci, trójka wnuków i pięcioro prawnuków. „To jeden z bonusów. Możemy patrzeć, jak rosną” – mówi Lyle. „Widzieliśmy, jak jedno z prawnucząt kończy studia. To daje ogromną radość.”

Eleanor i Lyle przyznają, że to właśnie tak wygląda naprawdę długowieczne małżeństwo. „Nie wiem, jak to opisać. Po prostu jesteśmy. A skoro podobno jesteśmy najstarsi, to tak to właśnie wygląda. Widzicie nas i to wszystko” – stwierdził Lyle.

Sekret ich niezwykłego małżeństwa

Zapytani o receptę na małżeństwo trwające ponad 80 lat, Lyle nie wahał się ani chwili, mówiąc: „Miłość, miłość, miłość.” Ale dodał jeszcze jedną, bardziej nieformalną wskazówkę: „Każdego wieczoru piliśmy martini.”

Mimo wieku oboje zachowują energię, humor i ogromne uczucie – do siebie nawzajem i do swojej rozrastającej się rodziny.

Źródło: fox35
Foto: YoiuTube, Księga Rekordów Guinnessa
Czytaj dalej

Ciekawostki

Najstarsza kobieta, która ukończyła Ironmana: 80-latka z New Jersey przeszła do historii

Opublikowano

dnia

Autor:

11 października 2025 roku w Kona na Hawajach Natalie Grabow z New Jersey, ukończyła jeden z najtrudniejszych triathlonów świata: Ironman World Championship. Pokonała 2,4 mili płynąc, 112 mil jadąc na rowerze oraz 26,2 mili biegnąc – wszystko w czasie 16 godzin, 45 minut i 26 sekund. Tym samym 80-latka stała się najstarszą kobietą w historii, która ukończyła to legendarne wyzwanie o łącznym dystansie 140,6 mil.

Trening rozpoczyna się codziennie o świcie

Codzienność 80-letniej Natalie Grabow to rygorystyczny plan treningowy. Każdego dnia mieszkanka Mountain Lakes w New Jersey budzi się między 5:30 a.m. a 6:30 a.m., wykonuje poranne rozciąganie i ćwiczenia siłowe, po czym przechodzi do treningu właściwego. W ciągu tygodnia:

  • biega 4 razy,
  • pływa 3 razy,
  • trenuje na rowerze stacjonarnym 4 razy,
  • w soboty spędza na rowerze nawet 6 godzin.

Takie regularne przygotowania pozwoliły jej zmierzyć się z wymagającymi warunkami wyścigu — upałem, wilgotnością i silnym wiatrem.

Rekord, którego nikt wcześniej nie ustanowił

Choć Natalie Grabow nie wygrała zawodów, pobiła barierę, której wcześniej nie przekroczyła żadna kobieta. Organizatorzy przyznali, że w klasyfikacji wiekowej 80+ nie istniał nawet odpowiedni przelicznik, bo nigdy dotąd nie było żadnej zawodniczki w tym wieku na mecie.

Jedyną osobą starszą, która ukończyła Ironmana, pozostaje Japończyk Hiromu Inada, który dokonał tego w wieku 85 lat w 2018 roku.

natalie grabow

Droga do triathlonu zaczęła się późno

Sportowa pasja Natalie Grabow pojawiła się dopiero w życiu dorosłym. Jako dziewczynka chciała trenować z chłopcami, lecz kobiety miały wtedy  bardzo ograniczony dostęp do sportu. Po skończeniu studiów z matematyki pracowała jako programistka w Bell Labs, współtworząc projekt „picture phone” — prototyp telefonu z ekranem.

Po kilku latach przerwy na wychowanie dwóch córek wróciła na rynek pracy i w wieku 40+ zaczęła biegać w przerwach na lunch. Gdy w wieku 50 lat zaczęły dokuczać jej kontuzje, znajomi namówili ją na triathlon. Miała jednak jeden problem — nie potrafiła pływać.

W 2005 roku, mając 59 lat, nauczyła się pływać i ukończyła pierwszy triathlon. Już rok później zakwalifikowała się do Ironmana w Kona, gdzie zajęła 3. miejsce w kategorii 60–64, a jej czas pływania 1:30:19 był jednym z najlepszych w tej grupie wiekowej.

Dyscyplina ponad wszystko

Natalie Grabow wielokrotnie podkreśla, że triathlon to dla niej nie tylko rywalizacja, lecz sposób na codzienny rytm życia. Jej treningi stały się fundamentem, który daje jej poczucie równowagi: „Jeśli mogę rano zrobić trudny trening, to reszta dnia staje się łatwiejsza”- powtarza.

Z wiekiem zmieniła sposób pracy: biega nie więcej niż 18 mil tygodniowo, trenuje prawie wyłącznie na rowerze stacjonarnym i dodała zajęcia siłowe w lokalnej siłowni.

Jej trenerka podkreśla, że prawdziwą siłą seniorki jest mentalna odporność, która pozwoliła jej ukończyć maraton w Kona 15 minut przed limitem, mimo niewielkiej liczby przebieganych na co dzień mil.

„Nie ma limitu wieku na pasję”

Choć media przedstawiają ją jako inspirację, Natlie Grabow pozostaje skromna: „Jeśli dbasz o siebie i jesteś zdrowy, możesz robić to, co kochasz — bez względu na wiek”. 80-latka nie zamierza się zatrzymywać. W jej kalendarzu na lato 2026 roku są już dwa nowe triathlony.

Źródło: nbc
Foto: YouTube, Natalie Grabow
Czytaj dalej

Ciekawostki

„Sobowtór Roberta De Niro” z XVII wieku? Wrocławskie muzeum zaprasza aktora do obejrzenia niezwykłego portretu

Opublikowano

dnia

Autor:

Po pojawieniu się informacji o wizycie Roberta De Niro w Polsce, Muzeum Narodowe we Wrocławiu postanowiło wystosować do hollywoodzkiego aktora niecodzienne zaproszenie. Placówka zasugerowała, by gwiazdor odwiedził muzeum i zobaczył portret XVII-wiecznego szlachcica, który – jak zauważa wielu internautów – jest niemal identyczny z De Niro, aż po charakterystyczne pieprzyki na policzkach.

Obraz, datowany na 1629 rok, przedstawia Johanna Vogta, wrocławskiego właściciela ziemskiego i radnego miejskiego, około pięćdziesięcioletniego w chwili portretowania. Dzieło, przypisywane malarzowi Bartholomeusowi Strobelowi, od lat przyciąga uwagę zwiedzających właśnie ze względu na zaskakujące podobieństwo do amerykańskiego aktora.

Dyrektor muzeum, Piotr Oszczanowski, przyznał z uśmiechem, że sam dostrzega niezwykłe zbieżności między Vogtem a De Niro.

„Obaj mają kilka wspólnych cech – rysy twarzy, spojrzenie, a nawet ten sam błysk w oku” – uważa Oszczanowski.

Wrocław czekał na wizytę gwiazdora

W miniony weekend De Niro odwiedził Warszawę i Kraków, gdzie jego firma Nobu Hospitality inwestuje w branżę hotelową. W stolicy w 2020 roku otwarto pierwszy w Polsce hotel i restaurację Nobu, natomiast w Krakowie powstaje nowy, luksusowy kompleks tej marki.

Z tej okazji wrocławskie muzeum zamieściło w mediach społecznościowych żartobliwy wpis:

„Robert De Niro w Polsce! Czy podczas swojego pobytu odwiedzi Wrocław, aby zobaczyć portret swojego ‘przodka’ wystawiony w naszym muzeum?”

Niestety aktor zdążył już opuścić Polskę, nie korzystając z zaproszenia. Jak ujawnia muzeum, podobną próbę kontaktu z jego agentem podjęto już w 2017 roku – również bez rezultatu.

Portret, który stał się sensacją

Portret Johanna Vogta można oglądać na pierwszym piętrze Muzeum Narodowego we Wrocławiu, w galerii prezentującej sztukę śląską od XVI do XIX wieku.

Choć sam Vogt pozostaje dziś postacią niemal zapomnianą, jego wizerunek zyskał drugie życie dzięki współczesnym mediom i niezwykłemu podobieństwu do jednego z najbardziej rozpoznawalnych aktorów Hollywood.

Źródło: NFP
Foto: YouTube, Muzeum Narodowe we Wrocławiu
Czytaj dalej
Reklama

Popularne

Kalendarz

Nasz profil na fb

Popularne w tym miesiącu